Właściwie nikt nie wie, kim on jest, choć każdy w
Rybnie go kojarzy. Gdy spaceruje aleją kasztanową z psami, wygląda dosyć
niesamowicie. Na tyle, że już zawsze będę go tak kojarzyć.
Takie widzenie Witolda Bendera nie należy do wyjątków. Mieszkańcy naszego
powiatu znają jego otoczoną psami postać, lecz do końca nie wiedzą, kim
jest ten człowiek, który od 20. lat zrasta się z rybieńską
rzeczywistością. Obcy czy swój?
Witold Bender przyjechał do Rybna na początku lat 80-tych, by objąć
stanowisko kustosza w tutejszym oddziale warszawskiego Muzeum
Archeologicznego. Od roku jest na emeryturze i jako rezydent mieszka na
terenie otaczający muzealny pałacyk parku - w niewielkim budyneczku tuż
przy bramie. Kiedy weszłam do jego mieszkania, uderzył mnie wysmakowany
styl, w jakim zostało urządzone. Piękne, podrzeźbiane mebelki z minionych
wieków, nastrojowe kąciki do naukowej pracy, naznaczone historią i wprawną
ręką bibeloty, kolekcjonerskie drobiazgi, ściany napełnione dobrymi
akwarelami i grafikami. I skromne zasłonki wbrew powołaniu w pełni
odsłaniające okienny widok na park i XIX-wieczny pałac, odbudowany dla
potrzeb siedziby muzealnych pracowników i wszelkich gości. Piszę o tym nie
bez przyczyny. Pan Witold urządził swój dom zupełnie sam, a zatem musi być
człowiekiem potrzebującym piękna
i ducha do pracy, człowiekiem, że powiem niezbyt ładnie, schludnym, kimś
emanującym ciepłem, spokojem, na pewno domatorem. W kilku słowach:
kulturalny, z klasą i pozytywnym stosunkiem do życia.
- Jeśli chce pani rozmawiać o muzeum - powiedział mi już na progu
- to niestety, zadowolić pani nie mogę. Ten rozdział żyda mam już
zamknięty.
- Nie, chcę mówić o panu.
- O mnie? Przecież nie zrobiłem niczego wielkiego.
Chociaż pan Witold nie chciał rozmawiać o swojej działalności w muzeum,
nie mogę o niej nie napisać. Przede wszystkim przełamał
magazynowo-studyjny charakter tej placówki i otworzył ją dla
zwiedzających. Urządził dostępną dla wszystkich zainteresowanych,
dydaktyczną ekspozycję, nawiązał kontakt ze szkołami i począł przyjmować
(opowiadając z pasją o obiektach) dziecięce i młodzieżowe wycieczki,
prezentował zabytki z muzealnych zbiorów podczas festynów ludowych w
Rybnie. Zamknięty ośrodek, miejsce wyciszonych badań i bazowych magazynów
dla Warszawy, poczęło funkcjonować w świadomości lokalnej społeczności.
Było to możliwe również dzięki temu, że Witold włożył ogromną pracę w
uratowanie i urządzenie zniszczonego klasycystycznego pałacu i
otaczającego go krajobrazowego parku (zamienionego z placu absolutnej
dziczy w ściągające ptaki i stworzenia wszelakie (np. u stawu mieszkają
bobry) cudeńko.
- Kim pan jest?
- Archeologiem, To zawodowo. A poza tym połowę życia poświęciłem
swojej religii i kościołowi.
Witold jest ewangelikiem reformowanym (religii powstałej na bazie nauk
Kalwina). Wiele lat czynnie angażował się w działalność swojego Kościoła.
Był prezesem kolegium zborowego warszawskiej parafii
ewangelicko-reformowanej, przez 6 lat był prezesem Synodu.
Skąd tak mało popularne w Polsce wyznanie?
- Z domu. A patrząc dalej, moja babka ze strony matki wywodziła się ze
starej, szwajcarskiej rodziny ewangelicko-reformowanej.
A dziadek?
- A dziadek, co ciekawe, pochodził z rosyjskiej rodziny prawosławnej.
- A rodzina ojca?
- Niewiele o niej wiem, poza tym, że mieszkali na Litwie i byli
potomkami austriackich Luteranów. Ojciec zosta) wychowany przez pastorską
rodzinę ewangelicko-reformowaną.
Skąd zatem wziął się pan w Polsce?
- Za sprawą rodziców, którzy przybyli do Warszawy po pierwszej wojnie
światowej i świadomie postanowili zostać Polakami.
W domu Witolda mówiło się po polsku, tak też prowadziło dom i dzieciaki
posyłano do polskich szkól. Swoje utożsamienie z polską sprawą rodzina
Benderów udowodniła, wielokrotnie, nie pozostając obojętną na trudną
historię naszego kraju. Po wybuchu II wojny światowej o/ciec Witolda
znalazł się, prawdopodobnie za sprawą niemiecko brzmiącego nazwiska i
wyznania, na liście potencjalnych przyjaciół nazizmu. Nie podpisał jednak
reichlisty, za co wysłano go do Oświęcimia. Jego (osy tym samym zostały
przesądzone. Zginął w Dachau w 1944 roku. W Oświęcimiu więzieni byli
również matka i młodszy brat Witolda. Na szczęście przeżyli. W tym czasie
12-letni Witold wstąpił do Szarych Szeregów, a siostra do AK. Oboje wzięli
udział w powstaniu warszawskim. - Jestem taki jak moja matka. Od niej
nauczyłem się kochać ludzi. Była niezwykłą kobietą. Nie znała ksenofobii,
nietolerancji, jestem przekonany, że nawet wybaczyła sprawcom swoich
bolesnych doświadczeń w Oświęcimiu. A na pewno nie pozwoliła nam odczuć,
że spotkało ją jakieś nieszczęście. Na co dzień wszczepiała nam polskość,
uczciwy stosunek do religii i pozytywny stosunek do wszystkiego, co
przynosi życie.
Powiedział mi pan, że niczego, co przeżył i doświadczył, nie
rozpamiętuje, nie otacza kultem. A jednak proszę mi powiedzieć, co uważa
pan za swoje największe osiągnięcie?
- Za swój prawdziwy życiowy sukces uważam nawiązanie współpracy
pomiędzy Rybnem a miejscowością Weener we Fryzji Wschodniej, dzięki której
już od dziesięciu lat polskie i niemieckie dzieci rok- odwiedzają się
nawzajem. Nawiązanie tej współpracy nie było łatwe. Przede wszystkim na
przeszkodzie stała niechęć, i to nie tylko mieszkańców, ale również władz,
do „zaprzyjaźnienia” się z Niemcami.
Dochodziły jeszcze problemy organizacyjne i bariery językowe. Dzięki pracy
Witolda, silnym chęciom strony fryzyjskiej i w końcu osiągniętej woli
polskiej, udało się współpracę nawiązać. Z czasem jej koordynacją zajęła
się szkoła. A Witold, poza satysfakcją z sukcesu, może cieszyć się z
przyjaźni, które przy okazji powstały. W dniu wydania tej gazety będzie
przebywał u jednego z takich przyjaciół w Weener. Wiem, że zrobił pan dla
Rybna znacznie więcej. Że to pan zajął się odkrywa-
Wiem, że zrobił Pan dla Rybna znacznie więcej. Dotarł Pan do nieznanych
dokumentów i informacji. Na dodatek uporządkował je pan i częściowo już
opublikował. Dzięki panu wiemy na pewno, że Zabłocki, który na mydle ile
wyszedł, pochodził właśnie stąd, i odnalazł pan potomków rodzin byłych
właścicieli Rybna: Zabłockich i Koczorowskich, dzięki którym te wiedzę
udało się jeszcze poszerzyć.
- Tak, zainteresowało mnie to miejsce. Moi pracodawcy nawet wypominali
mi, że zamiast zajmować się archeologią, wciąż skrobię coś o tym Rybnie.
A jak się pan w tym Rytmie czuje?
- Dobrze, choć, jeśli mogę sobie pozwolić na taką szczerość, wciąż
wewnętrznie obco. Jestem tu obcy
A jednak, chociaż przeszedł pan na emeryturę, wciąż tu mieszka? To był
tenże oklepany już zbieg okoliczności, czy chciał pan zostać?
- Chciałem i za możliwość spełnienia tej chęci jestem bardzo wdzięczny.
Po pierwsze jestem jeszcze coś winien archeologii, chciałbym dokończyć
kilka opracowań. A poza tym nie mógłbym zostawić psów. Należą wprawdzie do
muzeum, ale są takie moje. Nie miałbym serca zostawić od tak dziesięciu
lat ich przywiązania.
rozm. figa
|